Post
autor: Kruffachi » 29 grudnia 2017, 15:16
Specjala część II
Camea różne, poprzeczne i podłużne ^^
Przygotowania trwały od dobrego tygodnia i za nic na świecie nie dało się wytłumaczyć pani McGregor, że nikt nie oczekuje wystawnej kolacji na pięćdziesiąt dań, a po prostu spotkania z okazji Świąt, zanim przynajmniej część zainteresowanych rozjedzie się po całym świecie, żeby dotrzeć na czas w rodzinne strony. Johnny próbował perswadować matce, że równie dobrze mogliby siedzieć nad zamówioną pizzą, ale zrezygnował, gdy zobaczył, że jest ona gotowa wypędzić go z kuchni mokrą ścierą. A potem i tak nie miał czasu, bo rąbał drewno, jeździł po zakupy do miasta i ogólnie.
Nie to, że nie cieszył się na epicką wyżerkę i nie to też, żeby szczególnie podejrzewał innych o to, że będą czuli się zawiedzeni, gdy na stole wylądują mistrzowskie dania i ciasta z produktów z własnego gospodarstwa, ale jednak znał swoją matkę doskonale i wiedział, że jest gotowa nie spać po nocach, byleby zdążyć z całym menu, które zaplanowała.
Ta bitwa była z gruntu przegrana i choć próbował swoich sił, wiedział o tym tak naprawdę od początku.
Podobnie jak przegrana była z gruntu jego bitwa o Roberta. W końcu nie było to pierwsze spotkanie Jürgensa z Angusem McGregorem i znali już obaj nawzajem swoje pasje, a także wiedzieli doskonale, gdzie te pasje się krzyżują, pozwalając na wielogodzinne dyskusje. Jako głowy dwóch arystokratycznych rodów potrafili godzinami roztrząsać pojedyncze fakty historyczne i hipotezy, a ojcu ostatnio odbiło na punkcie znalezionych poszlak dotyczących powiązań McGregorów z Templariuszami.
Johnny - o ile więc nie siedział za kółkiem albo nie latał z siekierą - snuł się więc z kąta w kąt trochę znudzony, z kuchni wyganiany warknięciami już profilaktycznie, do bibliotek nie podchodząc w obawie przed śmiercią z nudów i kija w dupie.
*
- Chodź już. - Emily pociągnęła Miguela za rękaw może ciut bardziej stanowczo, niż było to faktycznie konieczne.
- Może jeszcze...
- Dobrze wiesz, że nie, a nie powinniśmy się spóźniać.
Lavalier westchnął i raz jeszcze spojrzał na tablicę przylotów, a konkretniej - York doskonale o tym wiedziała - na linijkę z lotem z Moskwy.
Jurij pewnie nawet przez moment nie pomyślał, że jego nagła decyzja pociągnie za sobą konsekwencje w postaci paru mocno zawiedzionych nadziei. Jasne, wszyscy spodziewali się pewnie równie mocno, co Emily, że gdyby zjawił się na świątecznym obiedzie u McGregorów, obiad ten szybko wymknąłby się spod kontroli i być może Johnny dostałby zakaz zapraszania kolegów na następne miliard lat, ale też pewnie równie mocno, co Emily, czuli, że obecność Rosjanina wśród nich byłaby tego zwyczajnie warta. Coś było mocno nie tak w wizji, w której zbierają się razem, a jego po prostu nie ma.
No ale on takich rzeczy nie ogarniał i zapewne przez myśl mu nawet nie przyszło, że ktoś potem będzie przez prawie dwie godziny do ostatniego autobusu stał w hali i gapił się na tablicę lotów w nadziei, że Sabaka magicznie wyskoczy z któregoś samolotu.
Emily przyciągnęła Miguela bliżej i objął ją odruchowo, zanim musiał puścić, żeby wziąć torby. Oczywiście nie mogła zastąpić mu Jurija i nawet nie chciała, bo każdy w tym układzie miał swoje własne niepodważalne miejsce, a ona na pewno nie zamierzała wskakiwać w miejsce ochleja i dzikusa.
- Czekają na nas - przypomniała. - A to była jego decyzja. Może tego potrzebował.
Miguel tylko skinął głową i nie odpowiedział.
- To pewnie dla niego też nie jest łatwe - mówiła Emily dalej, trochę nie wiedząc, po co to robi, bo przecież i tak nie mogła niczego zmienić, a z każdym kolejnym słowem wzrastała groźba, że powie coś nie tak. Może jej samej to pomagało, takie wyrzucanie na zewnątrz prawdopodobnych scenariuszy. - Zakładam, że chciał zostać z tym sam i dlatego wybrał taki moment. To Jurij. Pewnie nie przyszło mu do głowy, że nam to zrobi jakąś różnicę.
- Właśnie - mruknął Miguel - pewnie mu nie przyszło. Tyle czasu, tyle się zmieniło, a jemu ciągle takie rzeczy nie przychodzą do głowy.
*
Choinka była olbrzymia i sięgała samego sufitu. Do jej przytargania z transportu i ustawienia trzeba było obu McGregorów oraz zawiadującego całą akcją Roberta. Potem Roberta na godzinę wymieniła pani McGregor, decydując, które bombki powiesić, a które już nie, gdzie i w jakiej kolejności, a potem pomagającą wyplątać się synowi z kilkumetrowego łańcucha lampek. Ledwie mu się udało, nim rozbrzmiał dzwonek do drzwi i w progu stanęli Emily z Miguelem - kompletnie ślepym, bo w zaparowanych okularach. Pani McGregor rzuciła się, by wyściskać synową i prawie, że trochę zięcia, a trochę pasierba, i nawet z tej radości zapomniała, że ręce ma całe w mące, ale tego dnia można było wybaczyć znacznie więcej niż ubrudzoną na biało garsonkę, której wybieranie trwało pół dnia, bo Miguel musiał przeciągnąć York przez wszystkie sklepy, jakie znalazł, żeby znaleźć tę właśnie jedną i odpowiednią, w dobrym kolorze i kształcie współgrającym z figurą. Po tym maratonie Emily była przekonana, że przewróci się i umrze od nadmiaru biegania i szczebioczących sprzedawczyń zapewniających, że we wszystkim wygląda doskonale, a potem wdających się w niemożliwe dyskusje z jej facetem. Ona miała dość po dwóch sklepach, on po trzech komplet propozycji pracy od zaraz.
Więc może nawet ta mąka sprawiła jej małą satysfakcję. Taką tycią. Nawet jeśli ułamek sekundy później została wytrzepana przez samą gospodynię.
Sama również przetarła swoje okulary, bo mimo super hiper megaszybek i tak nieco zaparowały. Wciągnęła powietrze głębiej w płuca z lubością niuchając parę zapachów, na które całkiem liczyła i jeden, na który nie liczyła, a wręcz przeciwnie, ale trudno. Po kilkunastu latach do pewnych rzeczy, w tym gotowanych flaków, można się było przyzwyczaić.
Wszedłszy do salonu, zmierzyła wzrokiem choinkę. Wiedziała, że jak co roku jest przywożona ze specjalnego miejsca stanowiącego przekazywaną z pokolenia na pokolenie tajemnicę. Opowieści mówiły o dwóch braciach mieszkających tam w drewnianej chacie i broniących świerków zajadle. Ponoć niejeden marynarz wylądował już z podbitym okiem, ale szkoccy górale mieli swoje sposoby. Do tradycyjnych w tym domu owiec z waty wiszących na gałązkach oraz ganiających za nimi piernikowych owczarków, dołączyło w tym roku parę papierowych świnek. Emily podejrzewała, że jest w stanie zrekonstruować bieg wydarzeń, który do tego doprowadził.
Prócz tego tegoroczną choinkę różniła od ubiegłorocznych również ilość paczek i paczuszek zgromadzonych u jej stóp, do których z niekłamaną radością pięciolatki Amerykanka dołożyła swój wkład. Szczególnie dumna była z Rozwalacza Tysiąc dla Johnny'ego, bo zaiste nie było łatwo sprowadzić prezent z tak odległych zakątków uniwersum.
*
Robert przyznawał się do tego przed sobą niechętnie, a przed innymi w ogóle, ale w całej tej świątecznej otoczce było coś lekko rozczulającego, na czego urok nie był do końca odporny. Rozbrajały go te koślawe, pulchne Mikołaje, cukrowe laski i stroiki, trochę przypominały czasy, gdy on sam, a potem jego dzieci, choć krótko, wycinali z kolorowego papieru proste ozdoby i wieszali je na wieńcach oraz choinkach rozstawionych po całej ratyzbońskiej rezydencji. Żadne święta nie mogły się bez tego obyć i gdy młodzi już znudzili się zbyt dziecinnymi zabawami, Robert potajemnie sam kupował barwne tekturki i ustawiał na biurku w gabinecie własnoręcznie sklejony stroik.
Posiadłość McGregorów zdawała się w całości tchnąć tym duchem, ale w sumie czego innego Jürgens mógł się spodziewać? Rodzice Johnny'ego byli niezłomnymi strażnikami tradycji i choć jemu samemu nie zawsze się to podobało - zwłaszcza gdy był młodszy i musiał dzielić czas na zajęcia sportowe z obowiązkowymi lekcjami gry na dudach - w głębi serca też z pewnością to doceniał.
Robert dyskretnie poprawił ustawienie jednego ze świeczników, zmrużył oczy, ocenił symetrię i przesunął go jeszcze nieco w lewo. Tak, teraz było lepiej, choć faktu, że na prawym kokardka była odrobinę większa, a liści ostrokrzewu pięć, a nie cztery, nic nie mogło zmienić. Jürgens odwrócił się od stroików, próbując zignorować tę niedogodność.
Ledwie to zrobił, Miguel znów nie wyrobił, wpakował się na komodę i zachwiał jednym ze stroików, oczywiście całkowicie niszcząc tę niemal doskonałą harmonię.
- Przepraszam - wymamrotał, chyba niepewny, czy na kogoś nie padł, i Niemiec usłyszał odgłos macania po meblu. - Robert? Nie widziałeś gdzieś moich okularów?
Sekretarz generalny westchnął ciężko i przetarł twarz dłonią, a zaraz potem naszła go niepokojąca refleksja, że skoro Miguel ledwie widział, nie powinien był go chyba rozpoznać.
- Nie - odparł więc najpierw, jak kindersztuba nakazała, ale zaraz potem przeszedł do spraw rzeczywiście istotnych - Skąd wiedziałeś, że to ja?
- Nie wiem - przyznał Lavalier. - Bo jakoś tak stoisz.
Robert przechylił głowę z zaciekawieniem.
- Jakoś tak. - dopytał - to znaczy jak?
- Jakbyś kij połknął, a potem jakby ci wlali betonu do gardła.
Miguel powiedział to tonem zupełnie niewinnego spostrzeżenia, jakby nie miał na myśli niczego zdrożnego, a już na pewno nie obrazę sekretarza generalnego, ale przecież Robert wiedział swoje. Nie mógł ufać nikomu i pierwsze, co zrobił, przy poprawianiu ustawienia świeczników, to sprawdził, czy w stroikach nie zamontowano podsłuchów. Nie to, żeby podejrzewał rodziców Johnny'ego o niecne plany, ale przecież mogli zostać zastraszeni lub przekupieni. Zwłaszcza wobec tajemniczego zniknięcia Jurija na parę dni przed zaplanowaną imprezą. Zostawił co prawda kartkę w kuchni z obrazkowym wyjaśnieniem co i jak, ale Robert, Miguel i Rei długo spierali się nad odpowiednią interpretacją listu. Pierwszy z nich uważał, że to wiadomość o porwaniu i żądanie okupu, drugi, że Jurij trochę się spóźni, ale w głębi serca obiecuje wielką niespodziankę i przebierze się za Mikołaja, a trzeci, że Rusek po prostu spierdolił.
Panowie nie doszli co prawda do konsensusu, ale Robert i tak miał mocno umotywowane podejrzenia, że ma rację. Z jego domu w końcu zostały już uprowadzone szwedzka paprotka, kolekcja winylów i paczka parówek cielęcych. A także opakowanie malinowej herbaty, ale to akurat najpewniej zawdzięczał wizycie pewnego dalekiego krewnego z Torgau, który był co prawda katolickim duchownym, ale święcenia dostał chyba przez przypadek, a dla cudzej własności nie miał żadnego szacunku. Nie to, żeby Robert go nie lubił, bo gdyby go nie lubił, nie pozwalałby mu biegać po rezydencji w dresie, ale jednak. Mógłby chociaż powiedzieć.
- O! Mam! - dotarł do niego triumfalny okrzyk. Miguel wcisnął sobie okulary na nos i rozejrzał się, by określić położenie. - Robert? - Zmarszczył brwi. - Te stroiki stoją trochę krzywo, czy mi się wydaje?
*
Aż wreszcie po serii powitań, pogaduszek w podgrupach i szybkiej wymiany plotek, wszyscy przeszli do skomplikowanego procesu składania życzeń, które w wielu wypadkach ograniczyło się do nieśmiałego burczenia paru słów i niepatrzenia sobie w oczy. I Robert szybko ogarnął, że jako jedyny przygotował miniprzemówienie dedykowane każdemu z uczestników kolacji, a jedyne, na co może liczyć w zamian, to ciche "I tobie też", nawet jeśli życzył wysokich zbiorów wełny w nadchodzącym sezonie. Ale jednak wystarczyło, że raz ktoś go poklepał w rękaw, a drugi raz dyskretnie smarknął w rękaw, i Niemiec był już pokonany. Oczywiście nie okazywał wzruszenia zanadto, bo byłoby to krępujące, ale w środku westchnął ze trzy razy i dyskretnie otarł zewnętrzny kącik oka.
- Zapraszam do stołu, najmilsi - pani McGregor zabrzmiała trochę, jakby wzywała klan do obrony pastwisk, a potem zniknęła, by wrócić z parującym półmiskiem.
Pachniało dziwnie, wyglądało jeszcze dziwniej, ale gospodyni była wyraźnie zadowolona ze swojego dzieła, a jej uśmiech był tak zaraźliwy, że po chwili uśmiechali się już prawie wszyscy, choć niektórzy nieco boleśnie. Postawiła półmisek na stole i parę uśmiechów zbladło, kiedy wielkie szare coś znalazło się bliżej. Miguel poprawił okulary, Emily poprawiła całą siebie, jakby powstrzymując odruch ucieczki. I tylko z kąta w którym siedzieli pan McGregor oraz jego nieodrodny syn powiało pewną dozą entuzjazmu.
- Czy to jest...
- Haggis - dokończyła pani McGregor i wyjęła zza fartucha ogromny nóż, który równie dobrze mógł służyć do podrzynania gardeł wrogom i przynajmniej parę osób przy stole pomyślało o tym, że właściwie chętnie zostałoby na moment jej wrogami, byleby uwolnić się od tego mdlącego zapachu i nadciągającej degustacji. - To co, rybeńki? Kto pierwszy?
Na trzy sekundy zapadła pełna napięcia cisza, podczas której dwaj pozostali Szkoci czekali z grzeczności na reakcję gości, aż wreszcie najwyraźniej nieświadomy pułapki Miguel wyciągnął swój talerz.
- Ja poproszę - powiedział, uśmiechając się szeroko.
Nad stołem przetoczyło się kolektywne amerykańsko-niemieckie westchnienie ulgi, a potem dwa jęki, gdy do gości dotarło, że wyrok został odroczony właściwie tylko na parę minut. Robert postanowił salwować się ucieczką w nadziei na to, że zdąży zająć strategiczną pozycję, nim ktoś wspomni o jego talerzu. Wpadł na genialny pomysł, nagłe olśnienie godne taktycznego geniuszu.
- Przepraszam na moment - powiedział, wstając ostrożnie od stołu. - Pomyślałem, że może dołożę się nieco do świątecznej atmosfery odpowiednim wykonaniem muzycznym.
- Będziesz śpiewał? - spytał Johnny z mieszanką fascynacji i przerażenia.
- Nie - odparł ostrożnie Robert, zaskoczony tym nagłym wybuchem entuzjazmu, bo nie sądził dotąd, że McGregor wie o jego przeszłości w chłopięcym chórze katedralnym i lekcjach gry na pianinie pięć razy w tygodniu. - Ale zabrałem ze sobą płytę ze świątecznymi utworami autorskimi i kolędami znanego i popularnego ostatnio w Niemczech wykonawcy.
- Odróżnimy to od nagrania karabinów maszynowych z poligonu? - mruknęła kąśliwie Emily, chyba nieszczególnie kłopocząc się tym, czy ktoś ją usłyszy.
- Odtwarzacz jest tam - ucieszyła się uprzejmie pani McGregor i wskazała sprzęt wyglądający bardziej jak miniaturyzacja konsoli statku kosmicznego z jakiejś powieści Strugackich, a małe srebrne litery układały się w wyraz "MAKSYM".
Robert podszedł do odtwarzacza, odkrył, że ma on funkcję grania w szachy, po czym dzięki cierpliwości i sumienności znalazł miejsce, w którym należało umieścić płytę. Zwlekał jednak jeszcze chwilę, aż szczęk naczyń i cichy jęk za plecami nie powiedziały mu, że Emily dostała swoją kopiastą porcję haggisu.
- Smacznego - szepnął Jürgens nieomal bezgłośnie przekonany, że zagrożenie minęło.
Należało się jej. Szczęk karabinów. Akurat.
Robert odpalił płytę.
I istotnie usłyszał szczęk karabinów.
Święta są kolorowe
czadowe, odlotowe,
Rolf Stojke ci to powie
są ciasta i makowiec
Popłynęło z głośników ku zaskoczeniu zgromadzonych przy stole, a potem Johnny ryknął niepohamowanym, gromkim śmiechem aż do zakwiku.
Lampki się świecą na świerku
mam karpia w wiaderku
Loszki się za mną oglądają
Płaszcze i najki zdzierają
Robert zamarł ze zgrozy, a potem ocknął się nagle z porażenia i usiłował wyłączyć to paskudztwo, ale Maksym był sprytniejszy i pochował wszystkie przyciski z czerwonymi napisami STOP. Dobrze, że Natasza go teraz nie widziała.
- Nie, nie, zostaw! - poprosił Johnny. Rżał dalej, pokładał się na stole i ocierał łzy głębokiego wzruszenia z policzków. - Akcja dopiero się rozkręca!
One są takie gorące
Gorące są jak słońce
Śnieg topnieje
Ukulele
Coś zabrzęczało i dopiero po chwili dotarło do wszystkich, że to nestor szkockiego rodu upuścił widelczyk, a potem dołączył do syna. Płuca miał jak miechy, więc przynajmniej tyle dobrego, że we dwóch zdołali zagłuszyć dalsze wersy świątecznego rapu.
*
Patrzenie na tempo, w jakim znika haggis z Miguelowego talerza przyprawiało o zdumienie na wielu polach, ale jeszcze większe zdumienie budził szczery zachwyt na twarzy. Korzystając z nieuwagi pozostałych - zajętych wsłuchiwaniem się w niemiecką poezję śpiewaną - Emily przechyliła swój talerz i dobrodusznie podarowała mu również swoją porcję. Chciał podziękować, ale miał pełne usta, więc tylko machnęła ręką, żeby się nie męczył.
- Na zdrowie - dodała z uśmiechem, ciesząc się podwójnie, bo napchany mielonymi flakami Miguel pewnie nie będzie miał już miejsca na inne rzeczy.
Co oznaczało więcej dla niej.
*
Robert zdołał wreszcie pokonać odtwarzacz. Otarł z godnością pot z czoła po tym nieuczciwym, ale przynajmniej z jego strony honorowym pojedynku, który zakończył, wyszarpując wtyczkę z gniazdka.
- Musiała zajść jakaś pomyłka - wyjaśnił spokojnie, podnosząc się i z niezadowoleniem stwierdzając, że drżą mu kolana.
Już on się rozliczy z krewnym z Torgau.
*
Dla Emily było to jednak ciut za dużo. Szczerze lubiła wszystkich tych ludzi, a ponad połowę z nich nawet więcej niż lubiła, ale nagle, przy jednym stole, zajęci wspólną rozmową, zrobili się jakoś ciut za głośni i ekspansywni. W efekcie pani York fundowała sobie czwartą potajemną dolewkę ponczu, w nadziei, że może wreszcie zdoła dołączyć do rozbawionego grona i przestanie zwracać uwagę na nadmiar wszystkiego - zapachów, głosów, światełek, ozdób, wątków, które powinna śledzić, i rzeczy, o których powinna pamiętać. Coś jednak musiało być nie tak, bo jedyne, co czuła, to ciepło w nogach i opadające powieki. Senność jednak nie miała dość łaskawości, żeby zabrać ją od hałasu. Emily z nadzieją spojrzała na zegarek i jęknęła, bo wskazówki ewidentnie wskazywały dwudziestą dwadzieścia pięć, a to wciąż było trochę za wcześnie, żeby wymówić się potrzebą drzemki. Gdyby z kolei zbyt często i na zbyt długo znikała w łazience, czujna pani McGregor prędzej czy później przyniosłaby jej ziółek na niestrawność.
Szczęśliwie w miarę znikania żarcia zbliżał się czas wręczania prezentów, a zatem moment kulminacyjny, po którym będzie się już można wymknąć na ratunkowego papierosa albo dwa.
- Ośmioletnia - oświadczył z dumą pan McGregor i postawił butelkę na stole, na którym więcej było już papierów po rozpakowanych prezentach niż jedzenia, wyrywając ją ze starannie budowanego bąbla introwertyczności. - Z mojej własnej pracowni oczywiście.
Oczywiście.
Prezenty, błagała w duchu Emily, błagam, niech zaczną rozpakowywać prezenty. To ich zajmie.
*
Zaiste, prezenty ich zajęły.
- Rata-ta-ta-ta! - terkotał groźnie Rozwalacz Tysiąc we wprawnych rękach Johnny'ego, podczas gdy on sam przyjął strategiczne miejsce za oparciem fotela. Zdążył już ustrzelić dwa stroiki i poważnie ranić ciasto drożdżowe, ale bitwa wciąż nie była wygrana. Wróg przegrupowywał się i wzywał posiłki, a on został ostatnim zdolnym do walki. Tymczasem wprost na jego stanowisko zmierzała potwornie groźna modyfikowana genetycznie choinka rzucająca we wrogów bombkami i dusząca łańcuchem.
Miguel tymczasem od dobrych dwóch godzin puszczał po stole dwie drewniane świnki na sznurku, które terkotały radośnie, by w końcu stuknąć się ryjkami. Kiedy Emily zaczęła go niemal błagać, żeby przestał, chwycił za krawędź stołu z taką siłą i determinacją, że zabrzęczały wszystkie sztućce na talerzach, i zaczął się podnosić - trochę niepewnie i chwiejnie, ale, na szczęście czy nie, ostatecznie z sukcesem.
- A ty co? - spytała Amerykanka, mierząc go nieco zaniepokojonym wzrokiem z ukosa.
- Idę na plażę - oświadczył z pełną powagą, która jednak mogła wynikać tylko z faktu, że starał się wymawiać słowa wyraźnie i w odpowiedniej wersji językowej.
York zamrugała ciężko.
- Sorry - powiedziała, korzystając z faktu, że wciąż stał przy stole, jakby nie mógł się zdobyć na to, żeby oderwać od niego dłoni - może znasz okolicę lepiej niż ja, urodzony zwiadowco o sokolim wzroku, chociaż ja byłam tu miliard razy, a ty ze dwa, ale gdzie ty do cholery widziałeś tu plażę?
- Tam - Miguel wskazał kierunek, a dokładniej gablotę, w której stały zabytkowe dudy.
- Ach - York przewróciła oczyma, domyślając się, że powinna przeniknąć wyobraźnią przez ścianę - mówisz o tej stercie kamieni.
- No dobra - przyznał Lavalier powoli - drobny piasek nie jest mocną stroną okolicy, ale w święta zawsze chodzę nad ocean i już.
- Poza tym jest ciepło i słońce.
- Zwykle.
- No to spójrz za okno i zastanów się, czy coś ci w tym temacie może nie świta.
Miguel posłusznie skierował wzrok ku oknu, co oznaczało, że musiał się nieco obrócić i w efekcie omal nie stracił równowagi. Emily już mała go ratować - a raczej pozwolić się zwalić wspólnie przez ponad stukilową lawinę - ale okazało się to zbędne. Może faktycznie w święta cuda się zdarzają.
- No... - zastanowił się. - Pociemniało.
Emily westchnęła ciężko.
- Nie do końca o to mi chodziło - przyznała - ale uznajmy, że to też dobry trop. Zgubisz się i gdzie ja cię znajdę?
- W trawie - odparł Miguel z przekonaniem.
- O ile się nie utopisz. Nie umiesz pływać, w brzuchu masz dodatkowe czterdzieści kilo owczych flaków i pójdziesz na dno, zanim zdążysz powiedzieć "O kurwa, Emily znowu miała rację".
Wtedy rozległ się kolejny dzwonek do drzwi.
Parę minut po północy drzwi otworzyły się nagle wraz z podmuchem mroźnego wiatru, ale nie stanął w nich święty Mikołaj, a dwóch policjantów - jeden przystojny i jeden jeszcze fajniejszy, większy, szerszy i ogólnie trochę tlił mu się mundur - a między nimi zwisało jakieś nieszczęście.
- Przepraszam, czy to państwa własność? - spytał uprzejmie przystojny i na jego plakietce błysnęło dumne nazwisko SOKOLNIK, ale raczej nie miał na imię Borys, bo był za ładny.
- Ja pierdolę, jakie zadupie - przemówił Jurij ludzkim głosem. - A mówili: nie idź na piechotę.