Czuję, że tempo moje, będzie mi pasować

Ciche, ale uparte skrobanie słychać nawet tu - dwanaście metrów pod ziemią, w małym piwnicznym pomieszczeniu o zamurowanych drzwiach. Cela jest tak ciasna, że mogłoby być moją drugą skórą. Jeśli bym się rozbujała, trafiłabym ramieniem w którąś z zimnych, ceglanych ścian.
Skrobanie nie dochodzi jednak z zewnątrz. Wydobywa się ze mnie i oto wiem wreszcie, że one się obudziły, dojrzały i chcą wyjść na wolność. A ja nie mam już ani sił, ani możliwości, żeby je przed tym powstrzymać.
Wiszę głową w dół zaczepiona nogami o pręt przy suficie, objęta własnymi rękoma jak nietoperz skrzydłami. Krew spłynęła w dół i twarz swędzi nieznośnie, ale to nic w porównaniu z bólem głowy. Pulsowanie w skroniach niemal odbiera mi świadomość. Szczękam zębami i pot ścieka mi po plecach wzdłuż kręgosłupa. Mam dreszcze. W końcu kość pęknie. Czaszka otworzy i one zaczną wychodzić z mojej głowy, jak Atena z głowy Zeusa. Utkane wprost z mojego cerebrum, krwiożercze i gotowe do ataku.
Będą kapać na podłogę w kroplach krwi i płynu mózgowo-rdzeniowego, a potem wspinać się po ścianach i znów po mnie, by zacząć żerować. Objedzą mnie do szkieletu, a gdy pochłoną wszystkie tkanki miękkie, zaczną rozpuszczać okostną, by dostać się do pożywnego szpiku.
Wiem o tym.
Zawsze o tym wiedziałam.
Po dobrych dwóch godzinach tkwienia w awangardowym, psychodelicznym horrorze bardzo pijanego twórcy, kiedy to obserwowałam kolejno najpotężniejszego znanego mi wampira tarzającego się w błocie jak świnia na prochach, najpotężniejszego znanego mi wampira wpierdalającego krem czekoladowy ze słoika i najpotężniejszego znanego mi wampira nieradzącego sobie z nowiutkim, śmigającym jak sportowe auto układem trawiennym, jestem absolutnie przekonana, że resztki logiki w moim życiu stwierdziły, że pierdolą, nie robią i idą na urlop.
A teraz siedzimy we dwoje i staram się nie patrzeć na Herszela i na to, jak małymi, ostrożnymi łykami popija herbatkę z rumianku. Prawdę powiedziawszy, boję się, że jeśli będę się na niego gapić, a on uzna, że moje skrzywienie to uśmiech, wkurwi się, uniesie krwiopijczą dumą i na cenne, nieodwracalne trzy sekundy zapomni, że jestem jego jedyną żywą sojuszniczką oraz przewodnikiem po tej stronie lustra.
Oczy mi łzawią od gapienia się w ścianę, bo jestem zbyt spięta nawet na to, żeby pamiętać o mruganiu.
Herszel śpi. Ale jestem niemal pewna, że to zwyczajny fizjologiczny sen wymuszony przez realne ciało, a nie wampirzy letarg. W tym momencie żałuję, że nie palę, bo i tak tańczę już na krawędzi, więc w przedziwny sposób brakuje mi jeszcze tego jednego kroku w przepaść. A tak poza tym mam potrzebę jakiegoś ruchu, tylko dokąd i jak mam się ruszyć? Nie powinnam oddalać się od kryjówki. Nie powinnam ryzykować, że ktoś mnie wypatrzy albo - co jeszcze gorsze - złapie, oddzieli od Herszela i nie będę miała możliwości, żeby mu pomóc. Nie będę też miała możliwości, żeby w żałosny nawet sposób próbować wpływać na jego dalsze kroki.
Naiwnie liczę, że mógł się trochę wystraszyć. Że może coś do niego dotarło. Może ogarnął, że nie jest już niezniszczalny i nie może tak bezkarnie łamać reguł naszego świata. Naiwnie liczę, że zrozumiał moją wartość jako przewodniczki w zupełnie dla siebie obcym labiryncie.
I może następnym razem mi uwierzy, kiedy mu powiem, że wpierdolenie całego słoika kremu czekoladowego na poczekaniu nie może się skończyć dobrze, zwłaszcza jeśli to pierwszy posiłek od kilku tysięcy lat. Czy ilu tam właściwie.
- Nie odzywaj się za dużo przy babci - przestrzegła go Benita i może te słowa dotarły do niego dopiero z pełną mocą, bo chwilę wcześniej odkrył, że obie dziewczyny mają piegi trochę jak w lustrzanym odbiciu. - Jest głucha i ślepa, ale nie tak do końca, a powiedziałam jej, że przyjeżdża koleżanka. Faceta by nie wpuściła za próg i jak się domyśli, to cię pogoni patelnią. Nie chcesz wiedzieć, jakie ma patelnie.
Umiejętność emocjonalnego wycofywania się z sytuacji stanowiła - prócz doskonale wytrenowanego ciała i refleksu - jego główny atut na arenach. Podczas gdy inni tracili głowę wobec niespodziewanych zwrotów akcji, on ograniczał odbiór bodźców, oczyszczał umysł i przyglądał się tylko twardym danym. Nic nie mogło go wówczas przestraszyć ani wyprowadzić z równowagi. Nic nie mogło go zawrócić z drogi do celu. Kontrolował każdy swój mięsień na równi z każdą myślą.
Ta zdolność zapewniła mu w środowisku zawodników fałszywą opinię "drewna", jak to określali. Fakt, że nie szalał z radości po wygranym meczu jak inni ani nie okazywał emocji po przegranej. Zwykle właśnie dlatego, że wciąż jeszcze znajdował się w stanie głębokiego panowania nad sobą i musiał dopiero wydostać się z tej skorupy. Nie oznaczało to jednak, że nie przeżywał, choć po swojemu i najczęściej dopiero parę godzin po wszystkich, kiedy wreszcie starannie pozakładane na własny umysł i fizjologię blokady zaczęły puszczać.
Poniekąd nie miał wyboru. Musiał praktykować tę sztukę i musiał być w niej najlepszy.
W Zakładzie było ich pięciu. No, czterech i pół, bo Nikia niby się z nimi zadawał, ale jednak zawsze na swoich zasadach i zawsze wszyscy wiedzieli, że jeśliby zaczęli traktować go bez taryfy ulgowej, natychmiast zjawi się któryś z Proktowicieli i zrobi z nimi porządek. Co więcej Nikii nigdy nie podobało się, że to chociaż on jest tutaj Krupniewem, prawdziwym szefem paczki niepodważalnie zostaje właśnie Jurij.
Poza tym do bandy należeli Paweł, Wasyl i Foka.
Pierwszy pochodził z terenów dawnej Polski i został uprowadzony jakoś na końcówce działań wojennych za południową granicą Kaliningradu. Był duży i silny mimo niespełna dziesięciu lat, więc odesłano go do Zakładu na testy, które przeszedł śpiewająco. Sprawiał wrażenie łagodnego i niezbyt bystrego olbrzyma, którego da się pchnąć jak lawinę w odpowiednie miejsce, żeby łamała wszystko na swojej drodze. Zdaje się nawet, że znaczna część Proktowicieli wierzyła w ten niekiedy boleśnie fałszywy wizerunek.
Wasyl był jego całkowitym przeciwieństwem. Dość szybko nauczył się, z czego da się w murach Zakładu wytwarzać dragi i że można je wymieniać na różne rzeczy, w tym możliwość szantażu. Z tego powodu wołali na niego "Doktorek", choć to Paweł często nastawiał zwichnięcia i złamane nosy. Z nich wszystkich może najczęściej lądował w karcerze albo ciemnicy i parę razy już wydawało się, że trafi na piąte piętro piwnic, skąd nikt nie wracał, ale ostatecznie nie tylko przeżył, ale też został zakwalifikowany do programu.
Jako ostatni dołączył do nich Foka i tak naprawdę Jurij nie do końca wiedział, jak to się stało, co mówiło właściwie wszystko o umiejętnościach kurdupla z Kazania.